poniedziałek, 21 grudnia 2009

2009 się powoli kończy ...

czyli pora na podsumowanie ...
To był wyjątkowy rok - bez dwóch zdań. Jak teraz o tym myślę, to aż mi się nie chce wierzyć, że tyle się wydarzyło. Naprawdę! :-)
Rok się rozpoczął niewinnie, w Szczyrku, był mróz ale aury na narty nie było. Udało się wtedy za to nauczyć Jurka jeździć na desce. Taki mały sukces 1szych dni roku :-) Potem przyszły krótsze i dłuższy chwile na śniegu: Chopok, Dolomity, Velka Raca - ahhh, tyle się działo - przesiadłam się z deski na narty!
nadszedł luty i podróż mojego życia (kolejna!): Chile, Atacama - odnalazłam miejsce, do którego chce koniecznie powrócić! Wróciłam do kraju bogatsza o tysiące wrażeń, wspomnień ... Nie udało się zdobyć góry, ale jak to powiadają "z porażek więcej się uczymy niż z sukcesów". Chilijskie wino, ocean spokojny, Andy ... tego się nie da zapomnieć! Tam trzeba wrócić.
Zima jeszcze się na dobre nie skończyła, a rozpoczęła się moja nowa przygoda - coś czego nawet w najśmielszych myślach nie byłabym w stanie przewidzieć w styczniu 2009 ... Półmaraton we Wiązownej dał początek przygodom: biegowej, klubowej (Biegam Bo Lubię), towarzyskiej, sportowej, kolekcjonerskiej ... sama nie wiem czemu jeszcze. Pod koniec lutego półmaraton był ogromnym wysiłkiem i wyzwaniem. a udało się tych półmaratonów zaliczyć 9 ;-) w tym 2 za granicą, a jeden z nich za kołem podbiegunowym :-) W marcu pojawił się pomysł: maraton. szeptany ciuchutko, powodujący dziwne skręcanie w brzuchu. Jak już się pojawił w głowie - przerodził się w czyny i zapisałam się na maraton w Berlinie. Nie pamiętam dokładnie czemu to zrobiłam :-) potem już pozostało tylko go pobiec:) Wśród biegowych "pierwszych" razów wiosna przyniosła pierwszą sztafetę: Wesołą Stówkę. i cóż - polubiłam sztafety inaczej niż samotność długodystnasowca - jestem jednak zwięrzakiem stadnym :-) ha, co nie zmienia faktu, że dobrze mi robi od czasu do czasu jak sobie sama ze sobą i myślami w głowie pobiegam :-)
to był czas kiedy okazało się, iż urlop letni - Góry Niebiańskie - nie wypali, i nie było w mojej głowie pomysłu na inne miejsce: w miare puste, ale górzyste. a jednak! trochę nie wiadomo skąd pojawił się pomysł wyjazdu do Gruzji, na Kaukaz, z Kazbekiem jako celem głównym. Jeszcze przed wyjazdem udało się zaliczyć weekend w ukochanych Tatrach, i zobaczyć jak to jest kiedy słońce nie schodzi z nieba przez całą dobę, i przebiec 1szy raz w życiu 33km. a potem już Gruzja - nie był to wymarzony Tienszan, ale kraj urzekł mnie na swój sposób. a góry - piękne, choć pogoda nie dopisała. A i mój organizm ponownie powiedział: 'nie' wysokości :( taki lajf. Powrót z Gruzji był powrotem do paraliżującej rzeczywistości pod tytułem: za 2 miesiące maraton! Motywacja i zapał do biegania wyparowały, pogoda nie zachęcala do wysiłku na swieżym powietrzu. Poodpoczywałam chwile z dziećmi nad jeziorem, i gdzieś leń wyparował. nadszedł 1.09 i przemiłe biegowe urodziny na Kabatach - kwiaty, czekoladowy medal, i świadomość, że mam najlepszych przyjaciół na świecie! :-) TAK, TAK :-) bo biegowych urodzinach przyszedl czas na tatrzańskie - w tym roku urodzinowo podwójnie 'szczytowałam' w Tatrach: na Satanie, i Ganku. Wejście na Ganek to był jeden z lepszych prezentów jaki sobie mogłam zafundować.
Pozostało już tylko odliczanie do Berlina. Strach przed nieznanym. Daciągające kontuzje niewiadomo skąd. Weekend w Tatrach pozwolił mi na chwilę o tym wszystkim zapomnieć. a potem ... niezapomniane chwile na 40 km, i widok bramy Brandemburskiej na końcu długiej 2km prostej ... :-) i zostałam Maratonką :-) przebiegłam mój pierwszy maraton, ale coby zaskoczyć siebie bardziej :P 2 tygodnie później zaliczyłam drugi. W przerwie pomiędzy Berlinem a Poznaniem znalazło się miejsce na 1sza 'klubową' sztafete Ekidenową, w kobiecym składzie - wyjątkowym pod każdym względem.
Wydawałoby się, że jesień nic nie przyniesie wielkiego, że już wszystko w tym roku było ... Niestety :-) Odważyłam się pobiegać po lesie (coś co od miesięcy mi chodziło po głowie, ale bałam się spróbować) - i odkryłam dla siebie silnie kuszące tereny biegowe, tak tak :-) kusing na całego :-) a wszystko w MPK! i mamy poloe grudnia, a nawet drugą połowę.
ostatnie dni tego roku mijają mi już pod hasłem przygotowań do sezonu 2010. Bo mam w głowie nowe nieśmiałe marzenia, do których będę się chciała zbliżyc w 2010. Na razie te marzenia krążą dookoła biegania, gdzieś o góry tylko lekko zahaczając. może mniej mnie będzie nosić po świecie :-)
2009 rok naładował mnie planami i marzeniami na to co przede mną. Wierne, sprawdzone i bliskie osoby miałam koło siebie we wszystkich ważnych chwilach! a dodatkowo zawarłam kilka dobrze się zapowiadających nowych znajomości. Co by się nie działo, czemu bym sie nie oddawała, wiem, że bez przyjaciół to by się nie udało. Dobrze, że tyle rzeczy możemy robić wspólnie, i że mamy te inne pozostałe, w których się wspieramy. Jedno i drugie ważne.
z ważnych rzeczy jeszcze: przy mnie rozbiegały się moje dzieci, brat, co jest dla mnie powodem do dumy.
to jest wyjątkowy rok, z wielu powodów. Tyle się działo, że nie sposób wszystko wymienić!

wtorek, 22 września 2009

piątek, 18 września 2009

celuj w księżyc ...

Kiedyś usłyszałam takie powiedzenie, które zapadło mi w pamięci: 'Jeśli chcesz coś przeżyć przebiegnij maraton.' ... Dziś, mając przed sobą w perspektywie 2 dni - 42 km, myślę, iż to zdanie zapało mi w pamięcie ZA BARDZO ;-)
Nie wiem ile i jakich emocji przyniesie sam bieg - ale wiem, że przynosi ich miliony już wcześniej. Jak każdy pierwszy raz w życiu! :-)
Wczoraj i dziś śniło mi się, że biegłam. W Berlinie.
Generalnie większość myśli krąży dookoła tego co robić, i czego nie robić, że maraton przeżyć, i do mety DOBIEC... I mówienie: 'bedzie dobrze' - jakoś mnie nie uspakaja. Wogóle.
Tak czy inaczej: torba spakowana, buty do biegania też:-) i flaga biało-czerwona na sobotni bieg śniadaniowy także. W niedziele o 15stej będzie już po wszystkim.

wtorek, 8 września 2009

Satan & Ganek

Udało się spędzić wyjątkowy weekend w Tatrach :-) będzie zero narzekań na cokolwiek, tak było fajnie. Do Somokowca udało się zajechać w piątek popołudniu. Padało - niebo zaciągnięte było ciemnymi chmurami. Robert zaproponował 7mą rano jako godzinę wyjścia sobotniego na Satana, więc spokojnie można było się wyspać.
Sobotnie wejście upłynęło pod znakiem zaskakujących zmian pogody. Ruszaliśmy ze Strbskiego Plesa. Rano było po prostu pochmurno. Potem szybko pojawił się deszcz, który jeszcze szybciej zamienił się w śnieg. Wiało mocno, więc naprawdę było zimno. Spodnie i buty miałam totalnie przemoczone w połowie drogi na gór e (a ręce totalnie przemarznięte - dziękowałam intuicji, że zimowe, ciepłe rękawice zabrałam).
Miło było bo przestało padać jak byliśmy na szczycie, choć mleko dookoła. Rozpoczęliśmy schodzenie i zaczął padać grad ze śniegiem ... jak tylko doszliśmy do szlaku pod górą ... jakby się zaczęło przejaśniać... pokazało się błękitne niebo, słońce ... hihihi a my już po wszystkim. w takiej słonecznej aurze wróciliśmy do Smokowca. Była 13sta :-)
Plan na niedzielę to Ganek. Zbiórka o 5:30, żeby w mniej mokrą pogodę wycelować. Początek drogi jest taki sam jak na Vysoką (z Popradzkiego Plesa, Zlomiskową Doliną), tylko potem na Ganek w Rumanowską dolinę odbijaliśmy w prawo a na Vysoką w lewo trzeba by iść. Z drogi ładnie było widać jak słońce rzucało swoje pierwsze promienie na Satana. Podchodziło mi się kiepsko pod ścianę - jakoś nie mogłam wykrzesać z siebie energii (szkoda słów), ale potem ... zaczęło się to co tygryski lubią najbardziej :)
Do szczerbiny pomiędzy Rumanowym Szczytem a Gankiem podejście wiodło sympatycznym kominem. Od szczerbiny droga szła już w większości granią. Ekspozycje spore, widoki przepięknie, choć trzeba było raczej uważać a nie się rozglądać. Czym wyżej tym więcej przy zmarżniętej, oblodzonej skały. Na szczęście udawało się ją jakoś omijać. Doczłapujemy się w końcu na szczyt, jest 9ta rano ... idealnie :-) dzień się na dobre jeszcze nie zaczął dla niektórych a my już na górze! a tu widok na: Lodowe szczyt, Młynarza, dalej Rysy, Mały Ganek, i z drugiej strony Vysoką. jak marzenie :-) Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że nim nacieszyliśmy oczy, odwiązaliśmy się od liny, wyciągnęliśmy aparaty ... to wiatr przywiał chmury nie wiadomo skąd w ogóle i po widokach pozostało wspomnienie. Na dół dość szybko zeszliśmy bez większych przygód podjadając jagody z krzaków (a w sobotę tez maliny;) ). Zaczęło lekko kropić jak już dochodziliśmy do auta. W Smokowcu bylismy o 13stej :) Wypiliśmy tradycyjna kawusię z naszym vodcą (Robert robi pyszną kawę!) i ruszyłyśmy do domu.
ehhhh - to był wyjątkowy łykiend.... Robert zaraził mnie kolejnymi pomysłami gdzie by tu można pojechać i na co wejść następnym, i następnym i następnym razem.

wtorek, 25 sierpnia 2009

wrześniowe Tatry

jeszcze 10 dni i jadę w Tatry :-))) yuuupppii! Wyjazd będzie tym razem kameralny, dwusosobowy. Tak żeby lepiej się móc górami nacieszyć, bez tłoku i przepychania. Weekend wydłużamy o jeden dzień - tak więc będą 3 dni w górach!
Umówiłam się z Robertem, naszym słowackim przewodnikiem, że ten weekend będzie miał zarezerwowany. Plan wstępny (może ulec modyfikacji na miejscu w zależności od pogody chociażby) jest taki, żeby w sobotę zrobić Szatana, a w niedziele Ganek. Chyba, że Robert będzie miał jakieś inne bardzije kuszące propozycje. Zobaczymy - ale tak czy inaczej: już się nie mogę doczekać. a tymczasem: biegam, biegam i jeszcze dla odmiany biegam :P ile można tak się zastanawiam???

piątek, 7 sierpnia 2009

i po urlopach ...

Limit urlopowy na te rok już chyba wyczerpałam. Były Dolomity na nartach, Andy chillijskie, d lugi weekend w Tatrach i teraz Kaukaz. Tak sobie szczerze myślę, że chyba się już naurlopowałam ;-)

ale to nie znaczy że nic nie chodzi mi po głowie - bo chodzi ... z małych marzeń takich na tu i teraz to Tatry i może Szatan albo Ganek (na zdjęciu obok) w pierwszy weekend września ... a potem to już za sprawą Bolka pojawił się zupełnie nie planowanie pomysł gór w Libanie w grudniu. Qrka wodna - nawet nie wiem jakie tam góry są ... ale pomysł jest. To najważniejsze :-)
tymczasem dopóki badań nie skończę nie planuje żadnych wyższych gór. Nie ma sensu :/ niestety

środa, 29 lipca 2009

Kijów :-))))

Pamiętam jak tuż przed wyjazdem rozmawiałyśmy z Iloną i powiedziałam pełna obawy czy jechać czy nie jechać na urlop: "dla mnie warto jechać na te 2 tygodnie do Gruzji, w góry, choćby tylko po to żeby spędzić ten jeden dzień w Kijowie"... i jest dokładnie tak jak powiedziałam. Wyjazd był udany ale te kilka godzin w Kijowie to kompletnie inna bajka. Powrót do przeszłości.
Na lotnisku tak wyprułam że zapomniałam o swoim bagażu, licząc potem po cichu że Ilona i Maciej się nim zaopiekowali, hi hi hi.
Nie było mnie tu 3 lata... kawał czasu, a jakby się nic nie zmieniło. Ironia losu? Morze wspomnień...
Dość roztkliwiania się, czas dalej ruszać w miasto. Cieszę się, że tu jestem.

wtorek, 28 lipca 2009

Mam małe marzenie: wanna ciepłej wody, z dużą ilością ładnie pachnącej piany... do tego duuuużyyyy, suchyyyy i czysty ręcznik, a oprócz ręcznika także szlafrok (czysty i suchy). Na tu i teraz tego brakuje mi najbardziej.
Wracamy w strugach deszczu do Tbilisi. Mam wrażenie, że deszcz i chmury ciągną się za nami nieustannie: czy to góry, lodowiec czy morze...
Nad ranem mamy samolot do Kijowa.

niedziela, 26 lipca 2009

Jesteśmy na samym końcu Swancji. Masyw Szkhary góruje imponująco nad nami...
Dotarliśmy tu z przygodami, i to z wieloma - już jak zwykle - trzeba by dodać. Zaraz ruszamy na dół bo drogi kawał przed nami a niebo całe pokryte chmurami. Po drodze rano widzieliśmy Uszbę - dech zapierało - taka góra.

sobota, 25 lipca 2009

Jesteśmy na końcu świata... tak się zdaje przynajmniej. I z tego końca świata Krzychowi wszystkiego NAJ z okazji imienin!

piątek, 24 lipca 2009

SOS!!!
SOS - Maciejowi padł telefon: Nokia N95 8GB. Zawiesił się nagle, padł kompletnie i ... nie działa. Wyjęcie baterii nie pomogło, gdyby ktos miał pomysł co może pomóc, prośba od Maćka coby słać je (te pomysły :P) SMSami na numer mój lub Ilony.
Rano mała akcja: wydawało się, że posiałam gdzieś paszport Ilony. Na szczęście się znalazł, ale Ilona już układała sobie alternatywny plan dokończenia urlopu :-)
Jesteśmy w drodze do Swanecji, w północno-zachodniej części Gruzji. Od rana pada deszcz. Mam wrażenie jakby cała Gruzja pokryta była deszczowymi chmurami, jest zimno i wilgotno.
Swanecja to rejon górski znany z wyjątkowo walecznego i zbójnickiego narodu Swanów, o których krążą setki dowcipów (głównie o tym kogo i jak zamordowali).
Czeka nas cały dzień w drodze, jedziemy przez Tbilisi ale nie będziemy się zatrzymywać w mieście. Zastanawiam się gdzie jest to słonko, które nas przywitało tydzień temu??
aaa, jeszcze jedno: dla Kini, z serca Gruzji, z trasy gdzieś pomiędzy Kazbegiem a Uszbą, buziaki i uściski imieninowe, bosz to dziś Twoje święto Kochana!

czwartek, 23 lipca 2009

Reszta ekipy w końcu zeszła na dół i jesteśmy w komplecie (najważniejsze że nasz Tygrys-Maciej dołączył ;-)). Suszymy się, co nie jest łatwe bo leje deszcz a ciasnota duża w pokojach. Za to właścicielka kwatery, gdzie nocujemy, przygotowała na obiad pyszne kaczapuri, palce lizać! Wogóle to dobrze nas karmi Pani Naazi.
Akcja górska rozpoczęła się wyjściem z Kazbegi w stronę lodowca. Szliśmy na lekko, bagaże wiozły nam konie. Było cieplutko, dookoła piękne łąki. To co rosło wśród traw naprawdę zapierało dech. Całe wzgórza białych rododendronów, przecudne fiołki, mnóstwo niezapominajek. Miejscem docelowym była tzw łąka, na której konie zrzuciły nasze bagaże. Tu rozbijaliśmy namioty. Przy okazji przetestowaliśmy ile osób jest w stanie max w 3os. namiocie grać w makao.
Taka mała refleksja przy okazji: dwaj spośród naszych panów: Tomek i Maciej, w niesamowity sposób opowiadają o swoich rodzinach: żonach i dzieciach, z błyskiem w oku, pasją i dumą. Miło się tego słucha.
W nocy padało ale od rana, mimo licznych chmur, było sympatycznie pogodowo. Góra nam się do tej pory nie pokazała jeszcze. Ruszyliśmy w stronę lodowca, zostawiając namioty i część depozytu ukryte wśród skał. Tadek ruszył szybciej, dzięki czemu zarezerwował nam w stacji meteo 2 pokoje (po 6 os. każdy). Maciek dzielnie zamykał pochód pilnując jak sobie radzimy.
Lodowiec robi wrażenie. Szliśmy w rakach ale nie wiązaliśmy się liną. Stacja meteo wygląda jak schron. Zaniedbane, brudne, ale ważne że mieliśmy miejsca leżące. Była "bieżąca" woda z lodowca, co przynajmniej mycie zębów ułatwiało. Tego dnia już zbyt wiele nie robiliśmy.
Noc była ciężka. Ktoś chrapał na dolnych pryczach (górne zajęliśmy z Iloną i Maćkiem we trójkę), potem się rozpadało i dach przeciekał na nasze plecaki. Ciężko było się wyspać. Mieliśmy zaplanowaną aklimatyzację po śniadaniu ale lało tak mocno, że wróciliśmy do łóżek. Popołudniu przestało padać i Robert zrobił nam ćwiczenia z hamowania czekanem. Podeszliśmy też pod jedną ścianę związani linami.
Plan na następny dzień był następujący: gruziński przewodnik i Robert ok 2giej w nocy sprawdzają pogodę i jeśli wszystko jest ok - ruszamy z zamiarem wejścia na szczyt.
Robert obudził nas przed 3cią, szybko się wyszykowaliśmy i morenami ruszyliśmy w kierunku lodowca. U mnie powtórzyło się to, co przez ostatnie dni: mega zadyszka, brak sił. W końcu ustaliłam z Robertem że się odłączę, podejdę sobie powolutku tyle ile dam radę a potem wrócę do meteo. I tu się rozstaliśmy. Widziałam grupę sunącą przodem na czołówkach, a sama szłam swoim tempem do przodu. Chmur było coraz więcej, wiatr też coraz silniejszy. O 7mej byłam zpowrotem w meteo i od razu poszłam spać. Ok 11tej wróciła reszta, przemoczeni, zmęczeni, w zerowej widoczności i sypiącym śniegu musieli zawrócić. Niestety taka pogoda miała się utrzymać przez kolejne 3 dni.
Z Iloną i 4 kolegami (Igor, Leszek, Tadek i Tomek) postanawiamy schodzić na dół tego samego dnia. Pakujemy się szybko i ruszamy w kierunku Kazbegi o 15tej.
Lodowiec po kilku dniach opadów wygląda inaczej. Podobnej metamorfozie ulegają strumyki górskie. Do miejsca, gdzie mamy depozyt docieramy sprawnie i szybko. Tu Tomek podejmuje decyzję, że przenocuje sobie sam w namiocie, a my ruszamy dalej: Leszek i Tadeusz szybciej z przodu, my z Igorem za nimi. Ścieżki pozamieniały się w błotniste ślizgawki, co chwila ktoś z nas zalicza ślizg i puszcza lawinę przekleństw. Szło się nam coraz wolniej. O 19:45 byliśmy w okolicach kapliczki, i tu rozpoczęły się nasze przygody.
W miarę szybko zrobiło się ciemno, pomyliliśmy drogę kilka razy, i tak ubłoceni po kolana, wycieńczeni, widzieliśmy w dole miasteczko ale za Chiny nie udawało się nam do niego zbliżyć. Poruszaliśmy się siłą woli. Igor oznajmił że chyba trzeba się szykować do spania w trawie bo kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy i wtedy za naszymi plecami pojawiła się... taxi. Lechu i Tadeusz od dobrej godziny szukali nas po okolicy. Nie wiem jak by się skończyła ta noc gdyby nie oni.
Z mojej strony ogromne podziękowania dla Ilony i Igora. Bez Was poddałabym się dużo szybciej!!!
Dziś czekamy na resztę ekipy, jutro ruszamy dalej, w inny region Gruzji!
z dnia 22.07.2009:
Akcja górska zakończona. Właśnie dotarliśmy z Iloną, Igorem, Tadeuszem i Leszkiem do Kazbegi. Reszta ekipy dotrze jutro.
Dla mnie od pierwszego dnia to była walka z tempem, wydajnością i kondycją (lub ich brakiem). Generalnie snułam się na szarym końcu podczas każdego z podejść. Było mi głupio i wstyd ale nie potrafiłam iść szybciej. Ilona za to niczym kozica bardzo dobrze się aklimatyzowała!
Góra nie była dla nas łaskawa . Pogoda pokrzyżowała plany i nikt nie wszedł. Przy czym pokornie przyznaję że się wycofałam wcześniej, właśnie z powodów kondycyjnych. Na tą chwilę jesteśmy wykończeni przede wszystkim drogą powrotną na dół.